Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/56

Ta strona została przepisana.

pożarł Tygrys, tak że oszczędziłem z nich jedynie parę okruchów.
Na dobitek ból głowy potęgował się z każdą chwilą; oszołomienie, jakiego doznałem, przebudziwszy się po raz pierwszy ze snu, trwało coraz uporczywiej i dłużej; chwile przytomności bywały coraz rzadsze. Jeszcze przed kilkoma godzinami mogłem oddychać, chociaż z pewną trudnością; teraz każde zaczerpnięcie powietrza wywoływało bolesne skurcze w piersi.
A do tego wszystkiego przyłączyła się jeszcze inna, nowa groza... ta właśnie, która przyczyniła się teraz do zupełnego rozbudzenia i skupienia umysłu. Zachowanie się psa wywoływało we mnie coraz większe obawy.
Po raz pierwszy zauważyłem tę nienormalność jego zachowania się w chwili, kiedy rozcierałem fosfor, aby przeczytać napis na papierze. Tygrys uderzył nosem w moją rękę i warknął przytem groźnie. Zajęty odcyfrowaniem listu, podniecony sytuacją, nie zwróciłem na to wówczas uwagi. Niedługo później — jak to już mówiłem — położyłem się i przez wiele godzin leżałem nawpół przytomny. Potem usłyszałem nagle charakterystyczny, syczący ton, brzmiący mi tuż koło ucha. To Tygrys charczał i dyszał w stanie największego rozdrażnienia; rozpłomienione jego źrenice migotały, jak iskry, w ciemności. Zawołałem na niego, ale odpowiedział tylko warknięciem i nie poruszył się z miejsca. Zapadłem znowu w letargiczny sen i obudziłem się znowu z tej samej przyczyny. Powtórzyło się to jeszcze dwa czy trzy razy, wreszcie warczenie psa stało się tak groźne, że trwoga spędziła mi senność z powiek. Tygrys leżał teraz tuż przy drzwiach skrzyni i nie przestawał głucho warczeć. Raz po raz kłapał zębami, jak gdyby miotały nim konwulsje.