Strona:PL Poe - Opowieść Artura Gordona Pyma.djvu/59

Ta strona została przepisana.

Oddalał się... mój przyjaciel, mój towarzysz... jedyny człowiek, od którego mogłem oczekiwać ratunku i pomocy... opuszczał mnie... już odszedł. Pozostawił mnie na pastwę pełnej udręki śmierci w samotnem, wstrętnem więzieniu... a słowo... jedno jedyne słowo, które byłoby zbawieniem... to słowo uwięzgło mi w gardle! Zdawało mi się — przysięgam — że przeżywam tysiąc śmierci! W mózgu zawirowały jakieś ogniste kręgi, zatoczyłem się i zwaliłem się obok skrzyni.
Kiedy padałem, nóż, tkwiący za pasem, wysunął się i upadł z głośnym brzękiem na podłogę. Najsłodsza melodja, jaką słyszałem kiedykolwiek w życiu, nie brzmiała mi nigdy tak rozkosznie w uszach, jak wówczas ten twardy, metaliczny dźwięk. Z niespokojnem napięciem wszystkich sił duchowych nasłuchiwałem, czy ten brzęk dojdzie jeszcze do uszu Augusta, nie ulegało bowiem wątpliwości, że to on wołał na mnie.
Przez parę chwil panowało głucho milczenie. Ale niebawem usłyszałem znowu, jak, z pewnem wahaniem, nawoływał cicho moje imię:
— Arturze! Arturze!
Radosna nadzieja pokonała zły czar, krępujący moją krtań. Odzyskałem możność wydania głosu.
— Jestem tutaj, Auguście! — krzyknąłem co sił.
— Cicho! Na miłość Boga, cicho! — odpowiedział głosem, w którym drżało wzruszenie. — Zaraz będę przy tobie, skoro tylko odnajdę drogę w tym labiryncie.
Przez dłuższy czas słyszałem jego kroki, błądzące wśród okrętowego ładunku. Każda minuta wydawała się wiecznością. Wreszcie poczułem na ramieniu dotyk jego ręki, a jednocześnie dotknąłem wargami flaszy z wodą, którą mi podsuwał.