A ilem zmiarkować mógł z całéj rozprawy,
Zapraszał go Cetner po coś do Warszawy.
Ksiądz silnie nalegał; ja stojąc przed nimi,
Patrzałem na wszystko. Przed gankiem na ziemi
Leżało niedźwiedzich skór kilka rozbitych,
Per modum kobierca, szkarłatem zeszytych,
A na nich stał stołek żelazny, składany,
I stolik do ziemi kobiercem zasłany.
Na berle stawiono, przy pańskim tuż boku.
Sokoła kubusia z kapturkiem na oku.
Tu księciu zazwyczaj, gdy dzień był pogodny,
W rozmowach zwykł ranek był schodzić swobodny,
Wróciwszy z kaplicy tu zwykle zasiadał,
I prawił z panami i śmiał się i śniadał;
I służba tam nieraz uśmiała się z duszy.
W dziedzińcu harcował nadworny koniuszy,
Lub gościom na pokaz ogiery gnał w kole;
Tą razą gwintówka leżała na stole,
„Rozumiem!” rzekł książę „wszak mamci ja głowę,
A pono i moja nie taka zbyt płaska.
Trzy grosze wart łaska, trzy grosze niełaska!
Daj pokój! — i do mnie obrócił już mowę:
„Mój panie kochanku, upraszam waszmości,
Na wszystkie afekta i wszystkie miłości!
W téj porze, pod jesień, czy jest tam sumienie?
Wyciągać mnie z domu na lada zachcenie?
Ba, dobrze mu mówić: Radziwiłł niech jedzie:
Ta tu mi pan Rejtan wystrzela niedźwiedzie;
Gdy trąbka nie grywa, to choćby nie była.
Ej panie kochanku, zgubisz Radziwiłła!
Pofolguj na Boga! ja teraz nie jadę,
Lecz do mnie waść serca nie psujże ztąd sobie!
I bądź mi spokojny, bo weźmiem my radę.
Strona:PL Pol-Dzieła wierszem i prozą.djvu/025
Ta strona została uwierzytelniona.