Lecz że tego „CHA“ nigdy wymówić nie może,
Bo ma i szyję krótką, apopleksyi skłonność,
To, choćby chciał najszczérzéj, gardła nie przymusi,
I przy Staroście Mniszchu tylko się zakrztusi:
Nie wierzył mu Starosta z swoją partyą całą,
Aby szlachetne imię z gardła wyjść nie chciało!
A jak skoro raz tylko przyszło do zadarcia,
Nie trudno późniéj było i o dalsze starcia;
I stanęły dwie partye na przeciwko siebie,
I już siły nie było nawet i w potrzebie,
Gdy jednych Podkomorzy, drugich wiódł Starosta.
To jak na sejmik spadną i narobią krzyku.
Słabsi od trzeciéj partyi — a ztąd i rzecz prosta,
Że brała Sieniawszczyzna górę na sejmiku,
I już z Sądowéj Wiszni, jakby po pogrzebie.
Smutno Sanocka Ziemia wracała do siebie.
Wiedział o tém Ksiądz Biskup — i pragnął złagodzić
Ostrość partyi obudwu, a głowy pogodzić,
Tem więcéj, że przybrały już pozór surowy
Od owéj uczty w gaju i Sobótki owéj,
Tém więcéj, że już gdzieś tam przy zrazach i kaszy,
Od słowa się rzuciła szlachta do pałaszy.
Znajdował wprawdzie Biskup i skłonne umysły
Do zgody — bo oddawna łączył związek ścisły
Wiele domów z Balami, równie jak z Mniszchami,
Do takich należeli i Krasiccy sami;
Więc gdy się naruszyła owa zgoda stara,
Ciężyło to każdemu, jakby jaka kara,
Bo chcąc nie chcąc utykał człowiek na téj kości,
A zasępiajże żywot, jak poganin w złości!
Gorszyli się tém więcéj prawi tym wypadkiem.
Że téj waśni domowéj był taki gość świadkiem.