Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

nie ma w dłoni... Nie wiem... musiałem ją zapewne upuścić.
— Przekleństwo! — zawołał don Garcia; a twoje nazwisko wyryte jest na rękojeści.
Równocześnie, ukazali się ludzie z pochodniami, którzy wyszli z sąsiednich domów i skupili się koło umierającego. Z drugiego końca ulicy zbliżał się szybko zbrojny oddział.
Był to najwidoczniej patrol, ściągnięty wołaniem grajków i zgiełkiem walki.
Don Garcia, naciągnąwszy kapelusz na oczy i okrywając płaszczem twarz, aby go nie poznano, rzucił się, mimo niebezpieczeństwa, w środek tego zbiegowiska, w nadziei iż odnajdzie szpadę, która zdradziłaby niechybnie winnego. Don Juan ujrzał jak wali na prawo i lewo, gasząc światła i wywracając wszystko co mu stanęło w drodze. Zjawił się niebawem, biegnąc ze wszystkich sił i trzymając szpadę w każdej ręce: cały patrol biegł za nim.
— Ach, don Garcio, wykrzyknął don Juan, biorąc szpadę którą ów mu podawał, ileż dzięków jestem ci winien!
— Zmykajmy! zmykajmy! — wołał Garcia. Leć za mną, a gdyby który z tych hul-