Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/187

Ta strona została uwierzytelniona.

wołał kilku żołnierzy aby go unieśli; ale dzielny kapitan, zbierając resztkę sił, rzekł:
— Pozwólcie mi tu umrzeć; czuję że to już koniec. Tu, czy o pół mili dalej, wszystko jedno. Zachowaj swoich żołnierzy; będą mieli dość zajęcia; widzę Holendrów, którzy zbliżają się tu w znacznej sile.
— Dzieci, rzekł do żołnierzy, którzy krzątali się koło niego, skupcie się koło sztandarów i nie troszczcie się o mnie.
W tej chwili nadbiegł don Garcia i spytał go czy nie ma jakiej ostatniej woli, którąby należało wykonać po jego śmierci.
— Czegóż, u licha, chcesz, abym pragnął w takiej chwili?...
Zdawał się namyślać chwilę.
— Nigdy dużo nie myślałem o śmierci, podjął, i nie sądziłem aby była tak bliska... Dosyć rad byłbym mieć tutaj jakiego księdza... Ale wszystkie nasze mnichy są przy taborach... Ciężko jest człowiekowi umierać bez spowiedzi!
— Oto mój brewiarz, rzekł don Garcia, podając mu manierkę z winem. Zaczerpnij w nim otuchy.
Oczy starego żołnierza zasnuwały się już mgłą. Nie zwrócił uwagi na koncept don