Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

zdziwili się niezmiernie słysząc w jego ustach Niebo, nie zajmował się bowiem niem nigdy, lub też, jeżeli je wspomniał, to aby sobie zeń drwić. Widząc, że ten i ów uśmiecha się na te słowa, don Garcja, pobudzony uczuciem próżności, zakrzyknął:
— Niech tylko nikomu nie przyjdzie do głowy, że ja się boję Holendrów, Boga, albo djabła, bo, po zluzowaniu wart, miałby ze mną do czynienia!
— Holendrów dobrze; ale co się tyczy Boga i Złego, to trzeba się ich bać, rzekł stary kapitan ze szpakowatym wąsem i różańcem okręconym o rękojeść szpady.
— Cóż mi mogą zrobić? spytał; piorun nie niesie tak celnie jak muszkiet protestancki.
— A dusza? rzekł stary kapitan, żegnając się na to straszliwe przekleństwo.
— A, dusza... trzebaby przedewszystkiem wiedzieć czy ją mam. Któż mi powiedział, że ja mam duszę? Księża. Otóż, wynalazek duszy przynosi im tak ładne dochody, że nie ulega wątpliwości, że oni są jej autorami, tak jak pasztet wymyślili pasztetnicy, aby go sprzedawać.
— Don Garcia, ty źle skończysz, rzekł