Już od kilku lat don Juan, lub brat Ambroży, mieszkał w klasztorze, a życie jego było jednem nieprzerwanem pasmem pobożnych praktyk i umartwienia. Wspomnienie minionego żywota było wciąż przytomne jego pamięci, ale zadowolenie sumienia spowodowane odmianą złagodziło wyrzuty.
Jednego dnia, po południu, w chwili gdy słońce prażyło najdotkliwiej, wszyscy bracia w klasztorze zażywali — jak dozwala obyczaj — nieco wczasu. Jedynie brat Ambroży pracował w ogrodzie, z gołą głową, w słońcu; było to jedno z umartwień jakie sobie nałożył. Pochylając się nad łopatą, ujrzał cień człowieka, który się zatrzymał przy nim. Sądził; że to któryś mnich zaszedł do ogrodu; jakoż, nie przerywając pracy, pozdrowił go słowami Ave Maria. Żadnej odpowiedzi. Zdziwiony tym nieruchomym cieniem, podniósł oczy i ujrzał przed sobą rosłego młodzieńca, okrytego płaszczem spadającym aż do ziemi. Twarz była wpół zakryta kapeluszem ocienionym białem i czarnem piórem. Człowiek ten przyglądał mu się w milczeniu z wyrazem złośliwej radości i głębokiej wzgardy. Patrzyli na siebie bystro przez kilka chwil. Wre-
Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/226
Ta strona została uwierzytelniona.