Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

też to nadmiar skromności z jego strony?“ pytałem siebie w myśli; w miarę bowiem jak przyglądałem się memu towarzyszowi, odnajdywałem w nim rysopis Joségo-Maria, który czytałem obwieszczony na bramie niejednego miasta w Andaluzji. — Tak, tak, to on... Blond włosy, oczy niebieskie, duże usta, ładne zęby, małe ręce; koszula z cienkiego płótna, aksamitny kaftan ze srebrnemi guzami, kamasze z białej skóry, koń gniady... Niema wątpliwości! Ale szanujmy jego inkognito.
Przybyliśmy do gospody. Była taka jak mi ją obmalował, to znaczy jedna z najnędzniejszych jakie dotąd spodkalem. Duża izba służyła za kuchnię, jadalnię i sypialnię. Ogień zapalało się na płaskim kamieniu na środku izby, a dym wychodził przez dziurę w dachu, lub raczej nie wychodził, tworząc chmurę o kilka stóp nad ziemią. Pod ścianą, leżało na ziemi kilka starych derek mulich: były to łóżka dla podróżnych. O dwadzieścia kroków od domu, lub raczej od tej jedynej izby którą właśnie opisałem, wznosiła się szopa, służąca za stajnię. W uroczym tym przybytku nie było istoty ludzkiej — przynajmniej na tę chwilę — prócz starej kobiety i małej dziew-