Strona:PL Prosper Mérimée - Carmen.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

do szopy. W chwilę później, usłyszałem jego galop w szczerem polu.
Co do mnie, ułożyłem się z powrotem na ławce, ale nie zasnąłem. Pytałem sam siebie, czy miałem rację zbawić od szubienicy złodzieja, może mordercę, jedynie dlatego że jadłem z nim szynkę i ryż à la valentienne. Czyż nie zdradziłem mego przewodnika który bronił sprawy prawa; czy nie naraziłem go na zemstę zbrodniarza? Ale obowiązki gościnności!... Przesądy dzikich, mówiłem sobie; stanę się odpowiedzialny za wszystkie zbrodnie, których ten bandyta się dopuści... Mimo to, czy to jest przesąd ten głos sumienia, opierający się wszelkiemu rozumowaniu? Być może, w drażliwem położeniu w którem się znalazłem, nie mogłem się zeń wyplątać bez wyrzutów. Tonąłem jeszcze w największej niepewności co do moralnej strony mego postępku, kiedy ujrzałem jakieś półtuzina jeźdźców, wraz z Antoniem, trzymającym się przezornie w arjergardzie. Wyszedłem naprzeciw nich i uprzedziłem że bandyta umknął już od dwóch godzin. Stara, wzięta na spytki przez kaprala, odparła że zna Nawarra, ale że, żyjąc sama jedna na tem odludziu, nie ośmieliłaby się nigdy ważyć swego życia