bastru i wyszła z niéj pieśń dźwięczna i leciała przez bory i turnie tatrzańskie i grała na tle szumu Dunajca i wichru.
Siedzieli tak w pustéj i stroméj kotlinie, nad brzegiem srebrnéj, huczącéj rzeki, stare lasy szemrały w koło nich, nad nimi wierchy kamienne owijały się chmurami.
Illa grała pieśń brzmiącą siłą i nadzieją, a Sokół u stóp jéj wpatrywał się w jéj oczy pełne tęczowych blasków i w jéj twarz, na któréj były kolory róży i kamelii.
A ta nieziemska muzyka wpadła mu w serce i głowę i wlała mu myśli szlachetne i wzniosłe i miłość czystą ku dziewicy z gwiazdą nad skroniami.
A od téj gwiazdy rozchodziła się jasność promienna tak wielka, iż raziła orły, choć one w słońce patrzą; albowiem większy i promienniejszy ma blask gwiazda Polski, niż słońce purpurowe.
Nie trącała już Illa strun, a echo biegło jeszcze i odbijało się od skały do skały; i całe Tatry napełniły się jakimś dziwnym dźwiękiem, który rozbrzmiał powoli na całą Polskę, jaka była niegdyś, od morza do morza.
I od téj pieśni zadrżały serca w narodzie radością, bo każdy ją usłyszał, lecz nie wiedział zkąd pochodzi i od kogo: tylko w jéj tonach słyszał nadzieję.
Gdy dźwięk i echo ucichły, rzekła dziewica: „Zaczniemy dzieło nasze. Trzeba nam będzie iść