ADAM (patrzy na nią z cichym uśmiechem — wymijająco). Gdzie go spotkałem? Ot, widzisz, przyczepił się do mnie po raz pierwszy w wielkiem mieście. Idę późną nocą do hotelu, a droga wypadała przez ciemny i dziwnie ponury park. I nagle, jakby z pod ziemi wyrósł, stanął człowiek przedemną i spojrzał na mnie wzrokiem, ale to takim wzrokiem, który całe ciało wypełnia, rozpiera je, zimnym dreszczem plecy, piersi zbiega. Drżałem, trząsłem się, ale oczy nasze się splotły, oderwać ich nie mogłem, zlepiły się z sobą... On powiedział tylko: odtąd pozostaniemy razem. Przez całe życie pozostaniemy razem...
POLA. Jakąś ty zbrodnię popełnił, Adam?
ADAM. Istnieje jakiś człowiek, któryby zbrodni nie popełnił? Jakiejś, choćby małej zbrodni? Co to znaczy duża, mała zbrodnia? Największa może mieć tak małe skutki, że staje się małą i naodwrót... A czy ty nie masz czasem lęku i trwogi, żeś może nieświadomie spełniła jakąś zbrodnię, taką, o której może nawet nie wiesz? Nie czujesz lęku i trwogi?
POLA. Nie na tyle, bym sama przed sobą uciekać musiała.
ADAM. Szczęśliwa!
POLA. Widzisz moje życie ciche, spokojne, zrównoważone.
ADAM. Zrównoważone... tak — jak było jeszcze przed rokiem nasze wspólne życie.
Strona:PL Przybyszewski-Goście.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.