Strona:PL Przybyszewski-Goście.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

ADAM. A jeżeli rozum mój zyska taką przewagę, że powiem sobie, iż to, co zrobiłem, zrobić musiałem — że była tylko ta jedyna droga?...
GOŚĆ. Do szczęścia?
ADAM. Wszystko jedno, w przepaść, w otchłań, w rozpacz, ale że tak się stać musiało.
GOŚĆ. Rozum dziwnie nierozumny w takich razach...
ADAM. Ale, jeżeli zdołam to zrobić?
GOŚĆ. Wtedy cień mój na ścianę rzucę. Roztoczy nad tobą straszne skrzydła — gdzie się ruszysz, te czarne, upiorne skrzydła — nie! straszne ręce, rozczapierzone, groźne palce, gdyby szpony szatana, co już, już cię pochwycić mają — gdzie się ruszysz, będziesz zawsze widział te straszne, czychające, podstępne szpony — teraz jeszcze ramiona rozwarte, przyczajone, ot — tak, jak pantera do skoku: jedna sekunda, a obejmą cię w piekielne kleszcze, ot! tuż pod gardło — owiną cię piekielnym uściskiem, coraz silniej cię dusić będą, coraz silniej...
ADAM. Aż, aż?
GOŚĆ. Aż uduszą (śmieje się). I jesteś mój! mój! mój!
ADAM (zrywa się). A dla czego ja twój?
GOŚĆ (śmieje mu się w oczy). Ach, jak ty pragniesz to zamilczyć, zdusić w swojem sercu — czemu się pytasz, dlaczegoś ty mój? Wiesz przecież sam najlepiej.
ADAM. A jeżeli te ręce nigdy się od ściany nie oderwą?