jestem człowiekiem niezwykle szlachetnym, ale radzę ci, uciekaj czemprędzej...
Kurczyła się we wściekłym ucisku moich rąk, drżała i patrzała na mnie w błędnym przestrachu.
— Wszystko można zrozumieć, krzyczałem, wszystko pojąć, a jednak — na dnie duszy pozostanie stary przesąd — he, he — idiosynkrazya dla kobiety, która — no, która...
Ochłonąłem naraz, puściłem jej ręce i siadłem wyczerpany.
Łzy ciekły po jej twarzy — łzy — Bóg wie, — może tylko zimny pot ze strachu.
Czuła, że też coś powiedzieć musi — trzeba było mnie przecież uspokoić.
— Chcesz się mnie pozbyć — dobrze — ale kocham cię jak cię kochałam.
Roześmiałem się na głos, śmiałem się do rozpuku — wpadłem w rozkoszny humor.
— Wiem, wiem, że mnie kochasz — ale idź — idźże wreszcie... ha! możebyś dziecko chciała wziąć ze sobą? Nie, nie, moja kochana, pomimo całej głębokiej przyjaźni, jaką żywię dla ciebie, dziecka nie dam — to chyba rozumiesz — zresztą dziecko przeszkadza w miodowych miesiącach...
Znużyłem się nagle, opadłem zupełnie ze sił, pragnąłem tylko, żeby raz wreszcie poszła.
Widocznie nie myślała, żeby rozstanie mogło być tak trudne. Koniecznie chciałaby mnie pocieszyć, powiedzieć jakieś dobre kochane słowo, a może — o Chryste Panie — zapłakać na mojej braterskiej piersi.
Uczułem wściekły wstręt — nie mogło mi się w głowie pomieścić, że ja ją kiedyś kochałem — tak wydała mi się brzydką i wstrętną.
— Idź, moja droga, idź — chcesz pieniędzy — tu masz, możesz je przyjąć — od przyjaciela, ja ci tak chętnie wszystko ułatwię — ale nie męcz mnie dłużej — idź...
Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/014
Ta strona została uwierzytelniona.