w ścisk, stłaczała w jedno, aż cały świat zanikł nam z przed oczu, aż z jakiemś przerażenia pełnem szczęściem jęliśmy patrzeć w tajemne nagości naszych dusz.
A gałęzie drzew poczęły nabierać życia, rozrastały się nad nami błogosławiącemi ramiony. Ciężkie kiście kwiatów zbiły się w świetlany obłok i drżały i tańczyły w świetle niebieskiem. Całe niebo kwiecia roztęczyło się w niepojętym przepychu, całe niebo białego żaru i parnej woni, i zwolna zwisło nad naszem łożem ślubnem.
Och pomnę, pomnę...
Byłaś wtedy tak piękną, a Twe młode piersi drgały przy mem sercu pragnieniem szczęścia, któregoś się bała i tak chciwie oczekiwała.
Byłaś wtedy tak piękną, a Twe oblicze paliło się tęczą, co pod wiosnę nad nadziejną ziemią zawisa.
Byłaś wtedy tak piękną, a gwiezdnemi oczyma patrzałaś na mnie, wstydliwa bez grzechu i skazy, wświecałaś we mnie czystość Twej duszy, czystość Twych pragnień, bo w żądnem Twem upojeniu paliła się wola wielkiego bóstwa, by dopełnić Zakonu, który nas stworzył.
Och pomnę, pomnę...
Szliśmy przez czarny, samotny park, poprzez tajny szum liści, przez zaślubne drżenie natury. Siedliśmy przy stawie. Wokół bielały bladem jaśnieniem srebrne topole, a w szklistej toni dwoiło się niebo i z dna stawu patrzało na nas błyszczącą rozkoszą gwiazd.
A była cisza. Jak schwytany gołąb drgałaś w mych ramionach.
A niebo kwitło miliardem sześciolistnych kielichów gwiazd, hej! jak rozkosznie śmiała się niebieska łąka płonącem kwieciem gwiazd!