I cóż się stało?
Byliśmy przecież tak pijani, och tak pijani!
Siedział tam — w wgłębieniu okna. Z boku padało na jego demonicznie bladą, bruzdami pooraną twarz jasne światło lampy, każdy z jego ostrych, jakby w kamieniu wykutych rysów nabierał jakiejś potwornej i równocześnie potężnej piękności, każdy rys: jedna otchłań nieprzepartej siły i woli.
Pomnę, że nie odczuwałem go wcale jako osobę, ale jako ucieleśnioną moc czegoś nieosobistego, jako narzędzie jakiejś potęgi, która nas wszystkich w uwięzi trzymała.
Czytał swój poemat. Nie rozumiałem sensu pojedynczych zdań, odczuwałem tylko bolesny, a straszny pokład uczucia, ogólny nastrój, spleciony z błyskawic i wyjących burz. A w sobie czułem drgające ręce, czułem jak każdy muszkuł się ściąga, a żyły krwią nabiegają. Z czarnych odmętów wyciągały się ręce w górę, bólem i wściekłością drgające ręce:
Tak jeszcze nigdy noc się nie skrzyła,
Blaskiem djamentów lśnią nasze dale —
Siedziała przy fortepianie i raz po raz jakby od niechcenia uderzyła parę akkordów akompaniamentu. Ale zwolna gra jej stała się silną i namiętną, opadała i wrzała, przeszła jak wicher burzy przez moją duszę, wwiercała się w mózg bólem pragnienia, rozpasała się krzykiem zachwytu i pijaną rozkoszą. Coś