I znowu cisza, taka straszna cisza, że każdy dźwięk zawisa w powietrzu, i światło głuchnie.
Niema już światła i niema dźwięku.
Leżę tak miękko, tak dobrze.
A ta smutna ciemność, chora, syta rozkoszy ciemność z dyszącemi gorączką skroniami.
Powiędły róże. Drżą jeszcze w kirach nocy, ale w urnach ich kielichów spoczęła śmierć.
I znowu Cię widzę jak kiedyś w nagim przepychu Twego ciała.
Aleś mi obcą, daleką i patrzę na Cię zimnym wzrokiem nasyconych żądz.
Moje potężne oko, oko wszechświatów wyłoniło Cię z ciemności. Na moje potężne Stań się, przybrałaś kształty i postać. Tchnąłem na Cię Świętego Ducha mych uczuć i myśli. Byłaś głupią zabawką, a zrobiłem z Ciebie fetysza i idol święty. Wzbudziłem w Tobie pragnienie, wraz Cię w nowe piękno stroiłem, ale dziś oślepły me oczy na Twą piękność i już nie bije mi serce w rytmach Twej żądzy.
Nie, nie!
Nie Ciebie z drażniącym niepokojem wiecznych pragnień.
Nie Ciebie z piersią samicy i płodem Twego łona.
Ciebie nie pragnę i nie potrzebuję, ani płodu Twego, tego nędznego kawałka wieczności.
Strona:PL Przybyszewski-Z cyklu wigilii.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.