Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

Machnął ręką i znowu spojrzał na zegarek.
W tej chwili drzwi się otworzyły.
— Co widzę, Janek! Więc wreszcie wyszedłeś z twej nory? Szukaliśmy cię wszyscy, ale, dość niegrzecznie, nikogo do mieszkania nie wpuszczałeś. Mówiono, żeś wyjechał.
Czerkaski podał Szarskiemu rękę.
— Czasami człowiek potrzebuje być sam. Trzeba się nauczyć, być samym — a to trudna rzecz.
— A pewno, że trudna... Jabym nie umiał być sam...
Szarski spojrzał na niego mętnem wzrokiem.
— I cóż — pytał Czerkaski — pijesz jak dawniej?
— Cóż robić? Jeżeli kto pije, to ma do tego tysiąc i jeden powodów, a ja mam tysiąc i siedm.
— Jesteś nieszczęśliwy — co? — Czerkaski zaśmiał się na krótko.
— Nieszczęśliwy? Hm... Ale czemuż nie poszedłeś na swoją premierę?
— Po co? By pokłonić się publiczności za tę wielką łaskę, że mnie raczy oklaskiwać? Oni mnie się powinni pokłonić, że ja im tę łaskę robię i rzucam ochłap mego serca przed ich nogi.
Czerkaski znowu zaśmiał się pogardliwie.
— Zresztą dramat nic nie wart. Dość już tej głupiej fabuły, tych zawiedzionych miłości, złamanego życia, oszukanych małżonków, krachów bankowych...
— Więc co?
— Co? — Czerkaski się zamyślił... — Co? przed-