Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

Szedł szybko do domu.
Ochłonął nagle.
Ziemia rodzinna!
Tak, z niej, z jej błot, bagnisk, torfowisk wyssał ten jad, który mu każde uczucie przegryza i wszystko na ból przemienia.
Zaśmiał się cicho i znowu przystanął.
Tak! tędy wracał z nią do domu z nonszalanckiego Paona.
Zastanowił się.
Czy kochał ją kiedy? Kochał ją rzeczywiście? Byłaż to tylko próżność, że ma za żonę piękną i podziwianą panią?
Zastanowił się głęboko i sięgnął duszą aż do pierwszego spotkania.
Po cóż się łudzić, po cóż się okłamywać?
Od pierwszej chwili, próżność, próżność!
Próżność ich połączyła, związała, skuła, potem dzieci silniej jeszcze węzły zadzierżgnęły — no, tak!
On był sławny, ona owiana egzotycznym urokiem — tak! i ten zamglony, tajemniczy głos, poza którym żadnej tajemnicy nie było, bo dusza jej płytka, próżna i miałka...
Les paons nonchalants...
Duszo, moja duszo, czemuś mnie oszukała?
Nie kochał jej, ale chciał, by ona go kochała. A ona go nie kochała i kochać nie mogła, bo dusza jej za płytka i za miałka.
I tak parę lat szarpaniny, ustawicznej męczarni.