Parę lat wysiłków, by nawzajem nowe tortury dla siebie wyszukiwać, by się coraz wyrafinowaniej szpilkować, kłuć... ach! w tem byli niezrównani!
I jak lekko się rozstali!
Widział ją przed sobą, jak wrogim i hardym wzrokiem patrzyła na niego:
— Teraz wiem, żeś pan mnie nigdy nie kochał. Uwalniam pana z tego ciężkiego jarzma małżeństwa.
A on zimny i spokojny:
— Nie graj pani komedyi. Zdawało mi się, żeś pani dumna, ale sumienie pani tchórzliwe jak u pierwszej lepszej szwaczki. Popełniłaś pani cudzołóstwo — all right — ale uniewinniać się przed sobą: wstyd!
— Brutal!
— Czemu? A może i jestem brutalny. To jedno tylko za złe pani biorę: taka dumna pani dała się wziąść na lep głupim, ordynarnym pochlebstwom — smarkacza!
Trzasnęła drzwiami.
Tak się rozstali.
Dobrze się stało. Tylko dzieci, dzieci, te biedne sieroty!
— Cóż to? poczniesz się rozkwilać? czy nie będziesz umiał wychować dwojga dzieci? Chcesz się koniecznie odziewać togą nieszczęścia, kiedy to nieszczęście jest twojem szczęściem?
Och, jaka ta dusza kłamliwa i zła!
Była dlań męczarnią i bólem — wyzwolił się wreszcie, a teraz miałby ochotę udawać nieszczęśliwego, zdradzonego Cicisbeo!
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.