Jakiś straszny smutek wypełniał po brzegi jego duszę.
Szatan okrążał to miasto.
Przyjaciel przyjacielowi podstawiał nogę, zdradzał jego tajemnice, grzebał mu w duszy nieczystą ręką. Żony oddawały się rozpuście w pokojach studentów i dziennikarzy: fałsz, przedajność, obłuda i najstraszniejsza ze wszystkich zbrodni, głupota, rozbiły tu swe świątynie.
Pamiętał, jak przed kilku laty powrócił do ojczyzny. Z takiem gorącem sercem, z taką bezbrzeżną miłością, że w każdym uliczniku widział przyjaciela, bratał się z każdym dorożkarzem...
Dziwne wszakże! u progu relikwiarza powitał go błazen!
Przystępuje do niego jakiś młody człowiek, patrzy na niego sztywnym, osłupiałym wzrokiem.
— Pan jest naszą chlubą — czyż nie tak?
— Nic o tem nie wiem.
— Przesadna skromność, właściwa tylko geniuszom.
— Nie klep pan głupstw — ot! podaj mi pan rękę i siadaj.
— Panie, nie jestem wart być cielakiem, z którego skóry zrobione buty pańskie, a cóż dopiero podać mu rękę.
— No, to siądź pan — wypijemy kieliszek wódki!
Siedzą chwilę w głębokiem milczeniu.
— I cóż? stary Zygmunt niezakołysał się na pańskie przywitanie?
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.