Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

— He? Czekaj pan, za rok będzie się kołysał z radości, gdy mnie żegnać będzie.
I cóż pozostało po nim?
Śmieszna karykatura jego stylu, kilka wypaczonych myśli, kilka jego zwrotów, parę „schlagwortów“ żywcem wyrwanych z jego książek, wykoszlawionych do śmieszności, a słowa jego, z takim trudem dobierane, stały się obłędnem paplaniem pijanego maniaka.
Zawstydził się. Był niesprawiedliwym. Bo obok niego stało kilku, których kochał i uwielbiał. Z głęboką miłością spoczęła jego myśl na tych kilku odludkach, tych mocnych, co, nieznani, z pogardą dla tłumu, z ubóstwiającym fetyszyzmem dla sztuki szli nowemi drogami.
I Szarski, i Winiarski, i Złotkiewicz, i Broczyński, i jeszcze kilku.
Nie! był niesprawiedliwy.
Z głęboką wdzięcznością myślał o tych godzinach i nocach które razem z nimi spędził — o tej serdecznej, prawie dziecięcej wesołości, jaką raz po raz się odżywiali, o tej radości, którą czuli, gdy chodziło o to, by przyjść koledze z pomocą.
Fałszywy obrachunek, fałszywy!
I przeżywał nieledwie każdy dzień, który z nimi spędził, dzień po dniu w ich pracowniach, w ich mieszkaniach, dzień po dniu, w którym gromadzili się w jego salonie, dzień po dniu w tym ongi tak wesołym paonie...
A jednak rozpierała mu duszę tęsknota, by uciec