Szedł przez plantacye, smutny i zgnębiony.
Cały dzień się męczył, próbował pracować, ale, jakby kto z jego mózgu wszystkie myśli wymiótł... Czuł: w sercu nie było tej męki, tego cierpienia, które było źródłem jego tworów. Zobojętniał. Wystygł. I nic tylko jakaś bezmierna pustka, niepokój, lęk przed tem, co czeka, przed tą ciemną, głuchą przyszłością.
Przerażał go ten cichy, apatyczny smutek, nurtujący mu duszę. Już się nie szarpał, nie szamotał, już nie umiał zacinać zębów i zaciskać pięści — tylko jedna głucha, samotna pustka, jałowy, szronem pokryty ugór w dżdżysty wieczór Zaduszek.
Szedł, jak we śnie pogrążony.
Ludzie przesuwali się obok niego jak czarne sylwetki. Nie słyszał gwaru, ani śmiechu. Raz po raz ktoś go potrącił, ale on nie zważał na to.
Lęk go zdjął, bo nie słyszał odgłosu kroków.
I zdało mu się, że wszyscy ci ludzie są tak smutni i tak cisi, jak on, że lękają się mówić i głośno stąpać, by nie zakłócać spokoju, bo każdy odgłos musiałby wywołać straszne przerażenie i trwogę.
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.