Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/056

Ta strona została uwierzytelniona.

kawością i lękiem słuchały nieznanych dziwów, gdy jej serce swe otwierał... I uczuł nagłą chęć wsiąść do wagonu, zaraz, w tej chwili, pojechać do niej — tylko pociąg musiałby szaleć, bo inaczej umarłby z niepokoju — wpadłby do niej, wziął ją na ręce, uwiózł, pognał z nią na koniec świata...
Ale nagle ujrzał ją straszną, wylęknioną, wpół obłąkaną:
Czego chcesz, czego chcesz? pastwić się nademną? Ranić? Kalać? Męczyć? Idź, idź, idź...
Opadł.
Chciał jeszcze myśleć, jakby dotrzeć do niej, jak jej wytłumaczyć, że ją kocha, że popełnił łotrowstwo, ale że to się stać musiało! Tysiące przekonywających argumentów latało mu po głowie, jak pierze odartego ptaka, ale męka do dna wyczerpała mu duszę.
I tylko jedno pragnienie: ciszy! ciszy!
Zamyślił się.
Nie! nie ciszy! Gwaru, hałasu, muzyki. Czegoś, czemby mógł oszołomić to biedne, rozszalałe serce.
Nagle uczuł silne kłócie w piersiach.
Chory jestem, widocznie chory; to przejdzie... to nic... zaziębiłem się trochę... pójdę do Szarskiego. Prawda, prawda... przecież po to wyszedłem, by pójść do niego... ma grać swoje oratoryum, czy też koncert — Jak mogłem o tem zapomnieć...
I powlókł się do Szarskiego.