Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.
C

Czekano go na dole. Turski stał oparty o ścianę w jakiemś bolesnem, tępem zadumaniu. Czerkaski zatrzymał się. Zdjęła go nagła litość nad tym człowiekiem, któremu matka Wisła malaryą mózg przegryzła.
— A, to pan, pan... — Turski chwycił go pod ramię... — Pan nie wie, że pan się stał moją męką, kłodą na mej drodze, przez którą się przewróciłem jak długi... Dawniej tego nie czułem, a teraz się męczę. Byłem przed paru dniami na pańskiej premierze... Zęby zacinałem z wściekłości. Byłem zazdrosny — tak! zazdrościłem panu. To nędznie, to podle, do tego się literaci nie przyznają, ale ja się przyznaję. A potem, gdym słyszał, że pan to uważa za niegodny rodzaj studyum, to znaczy za coś, co się nie udało, a co literaci puszczają w świat pod hipokrytyczną nazwą „studyum“, tom pana pokochał, bo pan szczery, bo pan szuka, a ja myślałem, że pan chce już siać na niedostępnych wyżynach... Nienawidziłem pana dawniej...
— No i cóż?
— Cóż? Pan się pyta, cóż? Oto wytłomacz mi