kojnie wyroku. Stał przy otwartem oknie na drugiem piętrze, bo było strasznie parno — i w jednej chwili, zanim go powstrzymać zdołano, rzucił się z okna na podwórze...
— No i?
— Wszystkie kręgi połamał.
— A ty?
— Ja? — ja? Tego samego dnia wypuszczono mnie na wolność dla braku dowodów. Tak, wypuszczono — he, he — ale śledztwo trwało dalej. I znalazłem się oto pod groźbą piekielną, że mogą mnie lada chwila wsadzić z powrotem do więzienia i zamknąć w tej przeklętej celi naprzeciw parku, w którym z nią ostatni raz byłem; że, smagany strachem i niepokojem, stać będę przed temi chytremi, złemi oczyma sędziów przysięgłych, czytając w ich twarzy, w każdym uśmiechu, w najdrobniejszem ściągnięciu muskułów swój wyrok śmierci... Śmierci, ot, tej śmierci, jaką poniósł mój towarzysz, złodziej z zawodu.
Czerkaski oparł się na ręku zaciekawiony.
— No i cóż?
— Nic! Począłem pić! Inaczej byłbym oszalał.
Czerkaski położył się nieruchomo na sofie i przymknął oczy.
— Wtedy wódka pomogła?
— Pomogła. Piłem bezustannie. I nigdy takich rozkoszy nie przeżywałem, jak wtedy. Wiesz, kiedy zmrok zapadał, a ja z nieskończonym spokojem i z wiel-
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.