Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

Otchłanne, zbolałe, zgnilizną śmierci ziejące oczy wlepiły się we mnie, a cała twarz, ta potworna, łuszcząca, ropiąca się twarz drgała kurczowem wyciem:
— Hanka! Hanka! Ha, ha, ha — raz byłam kochana. Teraz mogę zmarnieć, splugawieć na śmietnisku podwórza!
Uciekłem, oszalały z lęku, z trwogi, z jakiegoś nieludzkiego przestrachu. Nazajutrz poszukiwano zbrodniarza, który zamordował prostytutkę — tu następował dokładny opis, jak wyglądała — policya utrzymywała, że samobójstwo wykluczone.
— To straszne! — szepnął Szarski.
— Straszne! Straszne! — Czerkaski znowu położył się na kanapie, zmęczony i wyczerpany.
— Czyś ty ją rzeczywiście tak kochał? — spytał Szarski po chwili.
— Kogo?
— Hankę!
— Czy ja ją kochałem? To mało, ja — ja... — żyć bez niej nie mogę —
— A czemuś ją tak nagle porzucił?
— Nie wiem. Rzeczywiście nie wiem. Nie wiem nie wiem...
Długie milczenie.
— Byłem przed paru dniami u Glińskich.
Czerkaski zerwał się.
— I co? i co?
— Co? Strasznie zmizerniała. Z początku traktowała mnie prawie nieprzyjaźnie. Może sądziła, że