głęboko, że i my nawet pragniemy poklasku i uznania tłumu, którym gardzimy — pragniemy, jak ostatni komendant w Kołomyi lub za Drągiem lwowskim. — Jakie to śmieszne i głupie — co? co?
Turski patrzał zdziwiony.
— Tak, tak, panie Turski, pogardzam sobą w tej chwili, ale jestem tylko, tylko człowiekiem. Ale ja to zmogę. Nauczę się patrzeć na nas, jako na kosmiczną potęgę, w której natura coraz więcej się uświadamia — a wy, wy róbcie z gliny, którą my odrzucamy, bawidełka, idola i bałwanki, któremi tłum się bawi i cieszy, i za które was złotem i zaszczytami obsypuje... Och, niewdzięcznik, niewdzięcznik — po pięćdziesięciu latach całkiem o was zapomina, a wygrzebuje tych, którzy jak Winiarski z głodu umierali... Ale to widać tak być musi...
Turski wstał zamyślony.
— Pan mi nie wierzy, że ja nie pisałem tego artykułu?
Wierzę. A chociażby pan go napisał — tobym wierzył, że pan to zrobić musiał, i nie brałbym panu za złe.
— Tak, tak... musiał, musiał... To straszne słowo. Ale żegnam pana, pan jeszcze chory, pan bardzo podrażniony...
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.