Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Bo na te rzeczy jeszcze słowa nie było.
Aż jednego dnia, wśród strasznych konwulsyj, wśród szumowin, co usta pianą zabielały, wybuchło to olbrzymie, potężne, twórcze słowo, które trony zwalało, nowego Boga wieściło, nowe prawa ustanawiało, państwa burzyło i nowe budowało.
I z tym twórcą porównywał biednego, biednego artystę naszych czasów.
Jakież to wszystko nieskończenie tanie i biedne!
Gotowe formy, gotowe słowo, nawet treść gotowa według głupiej formułki Goethego: „wo man’s packt, da ist interessant“.
Och! stworzyć choć jedno słowo, wyrwać je z siebie razem z ochłapem serca — słowo, przy którego porodzie skonaćby można z męki i rozkoszy.
Hej! rozkwitła ziemia, jako widna i szeroka — skrzy się jezioro brylantami i złotem świętej niebios monstrancyi — szumią topole nad brzegiem w sennem upojeniu — kołysze się w skwarnem skupieniu sitowie i las trzcin — i wszystko tchnie spokojem, uciszeniem, modlitwą — tylko w jego sercu ból, i gorycz, i szarpiąca zgryzota.
Hej! na łące wyśpiewuje Jasiek, jego brat mleczny rozpustne piosnki na melodyę gorzkich żalów, ulinił sobie piszczałkę z gałęzi wierzby, i śpiewa, i gwiżdże, a Wojtek trzaska z bata i pędzi pijany co koń wyskoczy, a Marysia bije kijanką bieliznę w jeziorze, podkasawszy się po pas, a na murawie bielą jurne dziewczyny płótno i uganiają się z parobkami — wio-