Glińska stała nieruchoma, patrzała w jakąś bezbrzeżną dal. Była trupio-blada, a oczy miała jakby skamieniałe w jakimś ciemnym bólu.
Czerkaski nie mówił słowa, tulił się tylko z jakiemś chorem, wpół błędnem pragnieniem do jej kolan.
Tak minęło dużo, dużo czasu.
Jakieś kamienne znużenie opanowało ich, ani on, ani ona nie mogliby się ruszyć.
Była chwila, w której mu się zdawało, że to wizya, że to sen. Był szczęśliwy, że tak śnić może — och, usnąć, usnąć, tuląc się do jej kolan.
Była chwila, że jej się zdawało, iż tak mocno, tak potężnie wpatrzyła się w minioną dal, że wola jej wyczarowała, przemocą wywlokła z dalekiej przeszłości tego człowieka, by nogi jej otulał, by rękoma objął jej kolana, by głowę złożył na jej sukni — tak, jak kiedyś — przed wiekami — on, on, ten ukochany, ten przeklęty — szatan ten.
I stała, i ruszyć się nie śmiała, by sen się nie rozwiał, mara nie prysnęła — on — on...
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.