Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

Nasz taniec, nasz taniec — ha, ha, ha... taniec miłości i śmierci...
Mara się rozwiała. Ktoś pukał od dłuższego czasu gwałtownie do drzwi.
Szarski ochłonął. Potoczył się ku drzwiom.
Kto tam?
— Otwórz, na Boga, to ja, ja, Czerkaski.
Szarski otworzył.
Czerkaski był dziwnie zmieniony, dygotał jak w febrze, chwiał się na nogach.
— Górecki się zastrzelił!
— Tak? No i cóż? Tośmy wszyscy powinni zrobić.
Długie, długie milczenie.
Szarski zaśmiał się cicho. Już go mary nie straszyły Już był spokojny.
— Niema miejsca dla nas — myśmy niepotrzebni. Społeczeństwo zdrowe, ty wiesz, tem zdrowiem, które mu duchową nędzą nazywamy — obca siła idzie mu w pomoc — wytrzebia nas powoli, bo społeczeństwo potrzebuje chleba i pożytku — a myśmy nieużyteczni — my jesteśmy gorszycielami i uwodzicielami młodzieży — ha, ha — Sokrates też był uwodzicielem młodzieży... Nawet stara Wisła sprzysięgła się przeciwko nam — zieje na nas malaryą, zatruwa nas...
Czerkaski zaczął mówić po długiej chwili.
— Gdy się o tem dowiedziałem, zdjął mnie straszny lęk o ciebie, biegłem jak szalony — tknęło mnie dziwne przeczucie — no, ale tyś za silny na to... —