Dwie trumny, dwie trumny, powtarzał Czerkaski machinalnie, idąc w szczupłym pogrzebowym orszaku.
Dziwna, że nie mógł sobie śmierci tych dwóch ludzi uświadomić. Zdawało mu się, że idzie za jakiemiś pustemi skrzyniami. Chwilę miał to śmieszne złudzenie, że jest czeladnikiem majstra stolarskiego i odwozi trumny na miejsce przeznaczenia — przecież były stanowczo puste — to znowu myślał nad tem, że w takiej trumnie, gdyby zrobił odpowiednią wentylacyę, mógłby, naturalnie, z odpowiednim zasobem żywności ocean przepłynąć. Rozkoszował się tą myślą, że ocean wziąłby go na bary, że trumna spadałaby z wichru fal w przepaść bezdenną, znowu wskakiwała jak gazela na postrzępiony, białym śniegiem spieniony grzebień nawrotu bałwanów, że mógłby żyć w trumnie całe miesiące — bezpieczny, żywy... he, he, he... igrać z wszem niebezpieczeństwem, śmiać się z śmierci, igrać, bawić się nią — ho, ho... Trumna z żywym trupem na łup rozszalałego żywiołu, który wie, że nic nie pomogą ni wiry ni zawroty... he, he, rozszalałe, wściekłe, poraz pierwszy bezsilne morze...
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.