A on spokojny, cichy, bezpieczny, świadomy swej mocy, leżałby, tylko raz po raz skinąłby kapłańskim ruchem ręki jakieś bardzo poważne: Ite, missa est.
Ale wraz uświadomił sobie, że ci ludzie rzeczywiście umarli, że ich już nigdy nie zobaczy i zdjęła go trwoga.
Umarli — no tak! To znaczy nie żyją.
A dusze, dusze. Jak ciała astralne krążą jeszcze wokół tych martwych cielsk, jeszcze z niemi związane tysiącem nici, jeszcze się oderwać nie mogą i patrzą z przerażeniem na ten cały ohydny rozkład, na tę zgniliznę i to ciało, które... Przestał myśleć, bo przez mózg jego spłynęła piorunem straszna fala życia: rozkosz, ból, smutek tęsknoty, rozpusta tego ciała, co teraz gniło.
Dlaczego oni zmarnieli?
Dlaczego?
Zapóźno przyszli na świat.
Wtedy byli się winni urodzić, kiedy jeszcze świętą była wszelkiemu stworzeniu nagość i świętą była dusza, w czemkolwiek się objawiała w przyrodzie, czy człowieku. Wtedy, kiedy człowiek żył z całą przyrodą w najściślejszym zbrataniu, kiedy był jej cząstką, najdelikatniejszą nitką jej nerwu.
Wtedy, kiedy człowiekowi było święte wszelkie objawienie natury, wszystko jedno, czy sprzyjające, czy zgubne i niszczące.
Wtedy, kiedy syn ziemi czuł się jej atomem i w każdym przejawie duszy ludzkiej choćby najbardziej
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/146
Ta strona została uwierzytelniona.