Zdjął Czerkaskiego taki wstręt i obrzydzenie, że chciał nawrócić do domu.
Czuł się skalanym, zbrudzonym, że idzie w szeregu tych ludzi i wydawało mu się, iż kala pamięć tych, których kochał.
A Wisła ziała malaryą. Ale jakiś wewnętrzny upór nie pozwalał mu nawrócić. Jakiś tradycyjny przesąd nie pozwalał mu odejść od trumien przyjaciół; szedł, szedł na daleki cmentarz i nagle ogarnęła go straszna myśl: a może nauka o metampsychozie jest prawdą, może te dwie dusze, które ten marny ścierw opuściły, przeobraziły się teraz w jakieś marne bydlę lub płaza; może w tej chwili nastąpiłem nogą na tę duszę, na tego robaka, w którym ten biedny Szarski!
I kto wie, czy ja go nie zmusiłem do nowych przeobrażeń?!
Drgnął.
Stali nad otwartym grobem poza cmentarzem, na którym dwie trumny złożono. A teraz on Czerkaski, który już zapomniał, że tkwią łzy pod powieką, ryknął wielkim płaczem.
Nie był to płacz nad przyjaciółmi zmarłymi, nie był to płacz nad samym sobą, ani płacz nad przypadkową tragedją ludzką, tylko straszny, rozpaczliwy ryk:
„Na coś nas Boże stworzył?“
I w tej chwili zawstydził się, bo czuł na swoich plecach ciekawe oczy i tłustego dziennikarza i niemniej ospałego rzezimieszka literackiego i reportera,
Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.