Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Myśli mu się plątały... powrót i nawrót myśli paraliżował się wzajem, wreszcie całkiem zatracił świadomość tego, co zrobić może i tylko z cicha, z bezmierną rozkoszą powtarzał to słowo: Hanko, Hanko, Hanko...
Doróżka wlekła się, jak po grudzie, a Czerkaski niecierpliwił się, bo czuł, że Hanka na niego czeka.
Hanka!
Piorunem przeleciało mu całe jego życie przez mózg i zdumiony zapytał sam siebie, jak się to wszystko stać mogło?
— Przecież ja nikogo, prócz Hanki, nie kochałem! W niej zbiegają się linie mego przeznaczenia. Jej dusza prowadzi mnie w zaświatowe byty.
I nagle z siłą:
— Wezmę Hankę ze sobą, ona, ona jedyna.
A teraz zdawało mu się, że ma ją przy sobie i tuli i pieści:
— Hanka, pojedziesz ze mną? — Jest morze, które zamarza zimą, taka bezgraniczna biała równina. Weźmiemy sanki, ja otulę cię mym płaszczem, takim szerokim, królewskim płaszczem gronostajowym, na sercu mem cię ogrzeję. A potem konie poniosą nas po tej zamarłej, trupiej równinie, po lodach i śniegu aż hen, hen, tam, gdzie kraj tysiąca jezior i wieczna wiosna i ciepło i jasne noce...
Hanko, chcesz?
I jak błysk gwiazdy porannej usłyszał echo jej myśli w swem sercu: