Strona:PL Przybyszewski Stanisław - Synowie ziemi.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

cień swój rozwachlarzą, do kraju miękich, wilgnych wrzosów, w których twoje ciało spocznie, gdy je upał słoneczny zmęczy, do kraju złotych piasków, w których, gdy już o wszystkiem zapomnisz twoje bose nóżki po kostki grzęznąć będą.
Słuchała z upojeniem, bo nigdy jeszcze tak dziwnie do niej nie mówił.
— Tak i Amen? — zapytał —
— Rób ze mną, co chcesz.
Ale nagle w tej chwili upojenia wyrosło straszliwe widmo przed jej oczyma.
Słowa nie wyrzekł, tylko wżarł się w jej duszę.
A wyglądało to, jak okropne konanie serca —
A wyglądało to, jak konające ślepie latarni morskiej, huraganem burzy oceanu zwalonej —
A wyglądało to, jak gdyby dwie bliźnie gwiazdy zgasły i na ziemię runęły —
Hanka!
Wtulił głowę w jej kolana...
Cicho... cicho...
Ale nie było ciszy, ni ukojenia, tylko straszny lęk i przestrach, że ginie jakieś życie.
Ogromne skrzydła upiora rozpostarły się czarnym cieniem w okół nich.
Hanka w przerażeniu tuliła się do niego i szeptała drżąca:
Widzisz go? widzisz?!
A on zarażony jej lękiem i strachem szeptał:
— Widzę, widzę!