To kolce sosny w szyję zranią,
To długa wić ją w ucho tnie
I złoty kolczyk wyrwie zdradnie;
To kruchy śnieg z jej nóżki skradnie
Trzewiczek mokry... Albo wraz
Chusteczkę zgubi... Lecz nie czas
Schylić się, podnieść... Jak się zegnie,
Gdy za nią niedźwiedź spieszy tuż?!
Więc nawet drżącą ręką już
Szat nie unosi... Biegnie — biegnie...
Zwierz za nią miecie śnieżny pył...
I Tania biedz już nie ma sił.
Upadła w śnieg; a zwierz już czyha,
Pochwycił, zręcznie niesie łup...
Ona — bez ruchu — nie oddycha —
Korna — nieczuła — jako trup...
On z łupem mknie śród leśnej drogi...
Wtem szałas pośród drzew, ubogi...
Dokoła głucho... Z wszystkich stron
Śnieg go zasypał... Lecz przez szron
Jaskrawem światłem błyszczy szyba,
W szałasie hałas, gwar i szum...
Niedźwiedź przemówił: tu mój kum...
Pozwoli ci się ogrzać chyba...
Do sieni wchodzi... U swych nóg
Składa Tatjanę tam na próg...