Klnąc ciebie, pani, siebie, daremnie się bronię:
Gdyś blisko jest, uchodzę, gdyś daleko, gonię.
W głębi lasów twój powab w trop ściga me kroki
I jasnego dnia światło, i nocy pomroki,
Wszystko mym oczom obraz twój przemożny kryśli,
Tobie na łup wydając wszystkie moje myśli.
Ja sam, biedny wędrowiec, zgubiwszy mą drogę,
Szukam siebie napróżno i znaleźć nie mogę.
Łuk, dziryt, rydwan, wszystko mi dzisiaj niemiłem,
Neptuna dawnych nauk doszczętu wyzbyłem,
Westchnienia me wstrząsają jeno leśną ciszą,
A rumaki bezczynne mych wołań nie słyszą.
Być może, że ten obraz tak dzikich płomieni
Rumieńcem za twe dzieło lica twe ocieni —
Serca ofiary wyraz, zaiste, zbyt gruby!
Jak mało gładki więzień dla kaźni tak lubej!
Lecz tem droższy nad takim tryumf przeciwnikiem:
Pomyśl, że obcym dla się przemawiam językiem
I nie odtrącaj mimo słów niesforny wątek
Ogniów, co z ciebie jednej mogły wziąć początek!
TERAMENES:
Panie, królowa idzie. Niebawem tu stanie.
Szuka ciebie.
HIPOLIT: Mnie?
TERAMENES: Nie wiem, jakie ma żądanie,
To jeno, com usłyszał, powtórzyć ci mogę:
Fedra chce mówić z tobą, zanim ruszysz w drogę.
HIPOLIT:
Fedra! Co ja jej powiem? Czyżby była zdolną...