Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 021.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

kiegoś cienia, co się wychylił z mgieł, ale to nie był Borowiecki.
Podniósł się i wlókł swoje chore zreumatyzowane nogi po sali, kąpał się z rozkoszą w tej rozpalonej atmosferze. Zatapiał swoje schorowane ciało w sali pełnej oparów, ostrych zapachów farb, wody pryskającej z płuczkarek i z kadzi, ściekającej z wózków, chlupiącej pod nogami, lejącej się z sufitów, z których skroplona para opadała prawie strumieniami.
Szalony, podobny do drgającego jęku, szczęk centryfugi, wyciągającej wodę z materyałów, przenikał całe sale, wświdrowywał się w nerwy robotników pilnujących, wpatrzonych w robotę i pochłoniętych zupełnie czuwaniem nad maszynami i rozbijał się o kolorowe, powiewające niby sztandary materyały na „odbieraczach”.
Borowiecki teraz był w sąsiedniej sali, gdzie na nizkich angielskich maszynach starego systemu farbowano ordynarny czarny towar na męskie ubrania.
Dzień wlewał się setkami okien i kładł zielonawy ton na czarne opary i na robotników, co niby kolumny z bazaltu stali nieruchomi, z założonemi rękami, wpatrzeni w maszyny, przez które przesuwały się dziesiątki tysięcy metrów gryzione przez spienione, bryzgające, czarne farby.
Mury drżały ciągle. Fabryka pracowała wszystkimi mięśniami.
Windy, osadzone w murach, łączyły dół fabryki z jej czterema piętrami wierzchu. Co chwila rozlegał się głuchy szczęk w innej stronie sali, to winda brała lub wyrzucała z siebie wózki, towary, ludzi...
Dzień i do wielkiej sali zaczął zaglądać, brudne światło wciskało się przez małe zapocone szybki, zasnute