Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 067.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

bez przygotowań wielkich powiedział, ale działała na niego narkotycznie.
— Wyjdziemy razem, zaraz — powiedziała prędko, pozbierała szal, cukierki z pudełkiem, wachlarz i wyszła.
Ubierała się w milczeniu.
Borowiecki nie wiedział, co mówić, patrzył tylko na nią, na jej oczy zmieniające co chwila wyraz, na cudnie zarysowane ramiona, na usta, które ustawicznie oblizywała, na wspaniałą, doskonale rozwiniętą figurę.
Gdy włożyła kapelusz, podał jej rotundę. Pochyliła się nieco w tył, aby ją wziąć na ramiona i w tym ruchu dotknęła włosami jego ust, odsunął się nieco w tył, jakby sparzony, a ona nie znajdując oparcia, upadła mu plecami na piersi.
Pochwycił ją szybko w ramiona i wpił się ustami w jej kark, który się naprężył i skurczył pod pożerającym pocałunkiem.
Krzyknęła cicho i wparła się w niego całą siłą na mgnienie, aż się zachwiał pod jej ciężarem.
Wyrwała mu się szybko z objęć.
Była bladą jak marmur, dyszała ciężko, a z pod przymkniętych powiek buchały płomienie.
— Odprowadzi mnie pan do powozu — powiedziała, nie patrząc na niego.
— Chociażby na koniec świata.
— Zapnij mi pan rękawiczki.
Zapinał, ale nie mógł znaleźć ani dziurek, ani guziczków, tak jak nie mógł znaleźć jej spojrzenia, bo nie patrzyła na niego; oparła się jednem ramieniem o ścianę, odwróciła nieco głowę i tak stała z ręką w jego ręku, z dziwnym uśmiechem na ustach, które promieniowały karminem; czasem wstrząsał nią dreszcz, wtedy silniej