Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 108.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Już tak nie będzie.
Uderzył się w piersi aż się rozległo.
— Nie boli cię głowa?
— Nie, ale mnie krzywda moja boli. Poproszę bardzo pana, a pan mi, mój pan najdroższy pozwoli, a to już jak pies służył będę za to.
— Na cóż mam ci pozwolić? — pytał ciekawie, ubierając się.
— Żebym ja mógł trochę porachować żebra tym szwabom, co mnie tak uszlachciły.
— Takiś-to mściwy?...
— Nie, nie mściwym, ale sponiewierania, ale swojej utoczonej krwi katolickiej — nie daruję.
— A rób co ci się podoba, byle ci tylko lepiej jeszcze nie przefasonowali twarzy.
— Już ja im dam taki bejcz, co go im nikt nie spierze — szepnął mściwie i aż zaciął zęby od nagłej złości, jaka mu zalała serce.
Sine plamy i siniaki zrobiły mu się ponsowe od wzruszenia.
Karol ubrał się i poszedł budzić przyjaciół.
Nie było już nikogo.
— Mateusz, panowie dawno wyszli?
— Pan Baum wstał o dziewiątej, telefonował o konie do domu i jak przyszły, zaraz pojechał.
— No, no, cuda się dzieją.
— A pan Moryc wyszedł o jedenastej. Kazał mi walizkę podróżną naszykować i zanieść na kuryer nocny.
— Zawołaj tych ludzi. Coś mi jest, ale co? — myślał, rozcierając sobie skronie, bo głowa ma ciężyła, czuł się niezdrów.
Wstrząsał nim jakiś dreszcz zdenerwowania. Nie