Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 118.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzień dobry! Kundel, krzesło dla pana — zawołał silnym głosem na lokaja, który stał przy drzwiach gotowy na najmniejsze skinienie.
Karol usiadł tuż obok niego, plecami do ściany.
Bucholc podniósł swoje jastrzębie, czerwone oczy i dosyć długo świdrował twarz jego.
— Chory jestem — szepnął, wskazując na nogi pookręcane w białą flanelę i leżące na taburecie, wprost ognia, niby dwa wały materyału surowego.
— Ciągle to samo? reumatyzm?
— Tak, tak — szeptał i jakiś bolesny skurcz skrzywił mu szaro-żółtawą, okrągłą twarz.
— Szkoda, że pan prezes nie wyjechał na zimę do San-Remo, lub gdziekolwiek na południe.
— Co mi to pomoże, a ucieszyłbym tylko Szaję i tych wszystkich, coby chcieli, abym zdechł jak najprędzej. Kundel, popraw — krzyknął na lokaja, wskazując na nogę swoją, zsuwającą się z taburetu. — Ostrożnie! ostrożnie! — krzyknął.
— Myślę, że tych, coby chcieli pańskiej śmierci jest bardzo mało, a może i niema ich zupełnie w Łodzi, jestem nawet pewny że ich niema.
— Co mi pan gadasz, wszyscy chcą, abym umarł, wszyscy — i dlatego właśnie na złość będę jeszcze żył długo, pan myślisz, że nie mam zazdrosnych, co?
— Ktoby ich nie miał.
— Ileby dał Szaja za moją śmierć, jak pan myślisz?
— Przypuszczam tylko, że za ruinę pańską, gdyby ta była możebną, to dałby bardzo wiele, bardzo wiele, pomimo swojego skąpstwa.