Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 143.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

z włosami gładko przeczesanymi i świecącymi pomadą i szpilkami złotemi, czasem wetkniętym sztucznym kwiatkiem, dreptały wolno, rozpierając się łokciami w tłumie, ochraniając często w ten sposób sztywne, mocno wykrochmalone suknie, albo rozpięte nad głowami parasolki, które jak wielkie motyle o tysiącach barw, chwiały się nad tą szarą, wciąż płynącą rzeką ludzką, wzbierającą po drodze nowymi przypływami z bocznych, poprzecznych ulic.
Podnosili oczy ku słońcu, oddychali wiosną jaką czuć było w powietrzu i szli naprzód ociężale, krępowani świątecznem ubraniem, tą względną ciszą ulicy, swobodą, niedzielnym wypoczynkiem, z którego nie umieli korzystać, z utkwionemi w jeden punkt oczami, oślepieni blaskami, w których te masy twarzy kredowo białych, żółtych, szarych, ziemistych, pozapadanych, bez krwi, którą powypijały z nich fabryki, wyglądały jeszcze nędzniej. Przystawali przed wystawami sklepów zapełnionych tandetą, albo odpływali drobnymi strumykami do szynków.
Z dachów, z popsutych rynien, z balkonów lała się woda strumieniami na głowy przechodzących i na zabłocone trotuary; wczorajszy śnieg topniał i ściekał po frontach pałaców i domów, żłobiąc długie, czarne smugi po ścianach pokrytych pyłem węglowym i sadzami.
Bruk uliczny pełen dziur i wybojów, był pokryty masą lepkiego błota, które rozbijane przejeżdżającemi dorożkami i powozami, opryskiwało trotuary i spacerujących.
A nad tem, bo obu stronach ulicy ciągnącej się olbrzymią linią aż do Bałut, stały zbitą masą domy,