Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 147.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Melanż! — rzucił znowu kelnerom, którzy w gwarze i tłoku, jaki zapełniał cukiernię, kręcili się pomiędzy stolikami, z tacami kaw i herbat nad głowami.
Zegar z kukułką wykukał pierwszą.
Z cukierni zaczął się wolny odpływ na ulicę, na spacer.
— Moryc wciąż siedział, naraz oczy mu rozbłysły, rozczesał palcami swoją wspaniałą, aksamitną brodę, wcisnął mocno binokle na nos i zaczął prędko mrugać oczami.
Przyszedł mu na myśl stary Grünspan, właściciel wielkiej fabryki chustek wełnianych pod firmą: „Grünspan et Landsberg”, jego bliski kuzyn, bo brat matki.
Postanowił iść do niego i jeśli się da, wziąć go na żyro, a jeśli nie, to wciągnąć go do interesu na spółkę.
Rozpromienienie i radość z odkrycia trwała krótką chwilę, bo przypomniał sobie, że Grünspan zrujnował własnego brata i układał się już parę razy. Z takim nie bardzo bezpiecznie robić interesy.
— Plajciarz, oszust! — mruczał zirytowany, czując, że go nie weźmie na żadne żyro, ale pomimo to iść postanowił.
Zaczął się rozglądać po cukierni, po wązkim, ciemnym i długim pokoju, prawie już pustym, bo tylko pod oknami siedziało kilkunastu młodych ludzi, zatopionych w wielkich płatach gazet.
— Panie Robinroth! — zawołał na młodego chłopaka, siedzącego pod lustrem, który ze szklanką w jednej ręce, z ciastkiem w drugiej, siedział pochylony nad rozłożoną na stoliku gazetą.