Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 176.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pokój robił wrażenie kaplicy przedpogrzebowej.
Dwóch zupełnie nagich, przegiętych w tył olbrzymów, z ciemnego bronzu, unosiło w herkulesowych rękach, nad głową wielkie gałęzie dziwacznie poskręcanych storczyków, o kryształowych białych kwiatach, z których mrzyło na pokój elektryczne światło.
Na czarnych kanapkach i fotelikach nizkich siedziało kilka osób w milczeniu i w najswobodniejszych pozach, a nawet jeden z mężczyzn leżał na dywanie, pokrywającym całą posadzkę; dywan był także czarny, miał tylko w środku wyhaftowany olbrzymi bukiet czerwonych storczyków, które niby potworne, dziwaczne, powyginane robaki, zdawały się pełzać po pokoju.
— Will, na przywitanie Meli mógłbyś wywrócić koziołka — zawołała Róża.
Wilhelm Müller, olbrzymi jasnowłosy drab, w obcisłym kostyumie cyklisty, podniósł się z fotelu, rzucił na dywan, przekręcił się trzy razy w powietrzu z wprawą gimnastyka zawodowego i stanął na środku pokoju, kłaniając się po cyrkowemu.
— Brawo, Müller! — zawołał leżący na dywanie pod oknem, zapalając papierosa.
— Mela, chodź mnie pocałować — mówiła rozrośnięta panna, leżąca na nizkiem biegunowem krześle, leniwie nadstawiając policzek. Mela ją pocałowała i usiadła na kanapce obok Wysockiego, który pochylony nad małą, szczupłą, różową blondynką, trzymającą nogi na taburecie, szeptał po cichu i co chwila otrzepywał klapy, chował w głąb rękawów dość brudne mankiety, wykręcał energicznie wąsiki blond i dowodził:
— Z punktu właśnie feministycznego nie powinno