— Przyjadę w tej chwili. Do widzenia — odpowiadał ze złością Borowiecki do telefonu, bo Lucy go prosiła, aby natychmiast przyjechał do lasku Milscha, bo ma niesłychanie ważny interes.
— Na taki czas jechać do lasku! Waryatka, jak Boga kocham — szeptał ze złością.
Od szóstej bowiem siedział w kantorze, nie miał ani chwili wolnego czasu, chodził do fabryki pilnować drukowania nowych deseni, jeździł do centralnego biura w kwestyi nadużyć, jakie Bucholc odkrył w głównym magazynie, latał, pisał, wydawał tysiące poleceń, tysiące spraw kotłowało mu się w mózgu, tysiące ludzi czekało na jego dyspozycye, setki maszyn oczekiwały rozkazów, kłócił się z Bucholcem, był zdenerwowany do tego kilkodniowem oczekiwaniem na telegram od Moryca, jak stoi bawełna, był zmęczony pracą, tem strasznem, codziennem jarzmem, jakie wyręczając Knolla wziął na swój kark, ogłuszony rozmiarami i ilością interesów, jakie musiał prowadzić, a tu jeszcze ta waryatka woła go gdzieś za miasto, na schadzkę.
Irytował się coraz bardziej.
Nie miał nawet dzisiaj czasu wypić herbaty, bo Bucholc chociaż chory, kazał się zanieść do kantoru
Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 193.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.