Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 197.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

nerwującem na depeszę od Moryca, że upadał wprost ze zmęczenia.
Kazał stangretowi jechać do lasku Milscha.
Przed starym browarem, olbrzymim budynkiem, na pół zrujnowanym, który niby trup leżał już za miastem, kazał zatrzymać konie i zaczekać na siebie.
Obszedł te opuszczone mury z powybijanemi oknami, bez drzwi, bez bram, z dachami pozapadanymi, ze ścianami porozwalanemi, co się rudą cegłą rozsypywały w grzęskie błoto, obszedł jakieś parkamy, osłaniające składy i po rozmiękłym zagonie, zapadając po kostki w błoto, wszedł do tak zwanego lasku Milscha.
— Niech dyabli wezmą histeryczki! — klął coraz energiczniej, bo gliniasta, rozmiękła ziemia tak oblepiała mu obuwie, że z trudem wyciągał nogi, — romantyczka jerozolimska! — dodawał ze złością, bo czuł się śmiesznym w tej roli kochanka, zmuszonego po błocie lecieć na schadzkę gdzieś aż na drugi koniec miasta, do lasu, w marcu!
Dzień był posępny, chmury płynęły nizko nad ziemią i rozsączały się zwolna w drobny, przenikliwy deszcz, Łódź tonęła w brudnych, prawie czarnych oparach i dymach, które leżały niby opona nad miastem, jakby się wspierając na tysiącach kominów.
Borowiecki przystanął chwilę pod ścianami restauracyi letniej, przypierającej do lasu, która teraz była zamknięta, okna miały kagańce okiennic, wielkie werandy były zapchane stołami i krzesłami i drzwi pozabijane deskami, tylko pomiędzy nagiemi drzewami, nad żółcącemi się żwirem uliczkami, bieliły się nie posprzątane ławki, zarzucone gnijącymi liśćmi.