Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 1 411.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— I ja Kamy niecierpię i nienawidzę — wołał wychodząc.
— Aha!
Usłyszał wątpiący głos za sobą i chociaż go nienawidziła, pobiegła do salonu i lufcikiem patrzyła jak wyszedł z bramy i szedł środkiem Spacerowej, posłała mu kilka pocałunków na palcach, i na wyścigi z Picolem pobiegła do przerwanej roboty.
Horn kilka godzin chodził po znajomych, zanim zdołał pożyczyć potrzebnych mu pieniędzy dla Józia Jaskólskiego, a potem poszedł do Borowieckiego.
Prawie już przed samą fabryką dopędził go Sierpiński, znajomy z kolonii.
Szlachcic był ubrany w długie do kolan buty, w bronzową czamarę, suto ozdobioną czarnemi potrzebami i z fantazyą trzymał na siwej głowie granatową maciejówkę, zamaszyście wywijając okutym kijem.
— O tej godzinie na ulicy, a fabryka? — zawołał zdumiony Horn.
— Fabryka nie ucieknie, panie dobrodzieju, nie zając.
— Gdzież pan się wybrałeś?
— A bo uważasz pan słońce tak przygrzewa od rana, tak wiosną pachnie, że mnie rozebrało na amen, nie mogłem już wytrzymać w fabryce, jakoś się tam wykpiłem od południa i macham sobie panie dobrodziejski, trochę za miasteczko, w polu zobaczyć, jak tam tego i owego oziminki wyszły z pod śniegu. Uważa pan dobrodziejski jakie to już dyabelskie ciepłe słońce, toby człowiek łykał z radości tego i owego.
— A cóż pana obchodzą wszystkie oziminy razem!