Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 032.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Więcej jeszcze, bo mogę podziwiać pani praktyczność.
— Praktyczność z musu.
— Nigdy prawie ta praktyczność nie powstaje dlaczego innego. Ale pani dziwnie umie łączyć praktyczność z czemś zupełnie innem, z czemś, czego nazwać nie umiem, bo...
Przerwał mu pan Adam, bo zaczął gwizdać przeciągle i natychmiast indory nastroszyły się i zaczęły bulgotać, gęsi krzyczały głośno, a kwoki ogarniały swoje małe, rozstawiając nogi i skrzydła i kwakały zestrachane jakby przed jastrzębiem, gołębie wzbiły się w górę i jak obłąkane uciekały do gołębnika, wpadały do stodół, a nawet kilka uciekło do ganku, a w całej gromadzie podniósł się taki krzyk, pisk, rwetes, tak wszystko uciekało, tratowało się, że pan Adam śmiał się na całe gardło.
— A co, tom zrobił figla! — wołał.
— Cóż to za gęsia idylla? Spać nie mogłem przez nią — zawołał Karol, wchodząc na ganek.
— Wyśpisz się w Łodzi.
— W Łodzi mam co innego do roboty — szepnął niecierpliwie, zimno przywitał Ankę i znudzonym wzrokiem przyglądał się niebieskim dymom, bijącym wielkimi słupami nad miasteczkiem.
— Koniecznie musicie panowie jechać dzisiaj? — zapytała nieśmiało Anka.
— Koniecznie i chociażby zaraz.
— Więc jedźmy, jestem już gotowy — powiedział ostro Maks, zirytowany tem „koniecznie”.
— Nie, nie. Pojedziecie panowie po południu, teraz ja nie pozwalam. Pójdziemy do kościoła na sumę,