Strona:PL Reymont-Ziemia obiecana. T. 2 058.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

cem umówi o wszystko, zgódźcie się na cenę i przyjedzie pan do Łodzi, to zrobimy akt. No, Maks, czas nam w drogę.
— Odprowadzimy was kawałek, przez pole do szosy.
Pożegnanie nie zabrało wiele czasu, wszyscy prócz Karczmarka, poszli przez ogród i szli wazką polną drogą, na której z pod trawy gdzieniegdzie znać było wyżłobioną kolej wozów.
Przodem szła Anka, Karol i Maks; za nim Zajączkowski z księdzem, a w samym końcu jechał pan Adam, zostawał w tyle, bo wózek się opierał na wybojach i kretowiskach, aż Waluś klął co chwila.
— Ażeby cię wciornoście! a to utyka kiej świnia.
Przedwieczór już był nad ziemią, rosa obfita okiścią pokrywała zboża i trawy i wielka cichość płynęła nad polami, szemrzącemi dziwnie przenikającym szelestem żytnich kiści, graniem świerszczyków i słodkiem, szklanem brzęczeniem komarów, co całą chmarą kłębiły się nad głowami idących, a czasem przepiórki z głębi zielonych puszcz żytnich wołały: Pójdźcie żąć! Pójdźcie żąć! Albo jaskółka ze świergotem przeleciała w zygzakach, albo z owsów czarniawych, nakropionych żółtemi ognichami, wyrwał się skowronek, bił prosto ku niebu, trzepał skrzydełkami i dzwonił pieśnią, lub pszczoły z brzękiem wracały do roboty.
— Dobrodzieju mój kochany, ale ten Karczmarek to dziwny człowiek.
— Jest takich w Łodzi więcej. Wie ksiądz, że on się nauczył czytać i pisać dopiero parę lat temu.
— Ale poco chamowi majątek, we łbie mu się przewróci i będzie myślał, że wszystkim jest równy.